W listopadzie zmarł mój mąż w wyniku błyskawicznego odrzutu przeszczepu w Klinice Kardiologicznej w Aninie. Miał 41 lat. Nie mam pretensji do lekarzy, że go nie uratowali – wiem, że nie mogli. Ale mam olbrzymi żal o to, że nie pozwolono mu umrzeć w otoczeniu bliskich. O godz. 13 lekarze poddali się, mąż umarł o 17. Przez te kilka godzin nikt z bliskich nie mógł trzymać go za rękę… bo leżał na sali pooperacyjnej z innymi osobami, które przeszły operacje. Taki był powód trzymania mnie, zrozpaczonej matki i siostry za kilkoma parami drzwi. On umierał z jednej strony, a my rozpaczaliśmy z drugiej. Gdy już umarł nagle każdy mógł bez przeszkód wchodzić na tę samą salę pooperacyjną, pełną tych samych chorych. I – o dziwo – zarazki i bakterie wtedy już się nikogo nie imały!
Wciąż dręczę się pytaniem, dlaczego nie pozwolono, przynajmniej matce, trzymać dłoni umierającego syna? To, że był nieprzytomny nikogo nie usprawiedliwia! Jedna osoba nie zakłóciłaby spokoju chorych na sali. Tym bardziej, że po śmierci łóżko męża zostało zasłonięte parawanem. Czy nie można było zrobić tego trzy godziny wcześniej? Nienawidzę ich za to.
Agnieszka Jędrych
Tekst pochodzi ze strony internetowej akcji społecznej – UMIERAĆ PO LUDZKU